Nowy Jork pojawia się nam i znika. Nieustannie przeplata się z naszym życiem. Kiedyś był jakimś wyśnionym, nieosiągalnym, egzotycznym rajem. Był letnią odskocznią od studenckiej rzeczywistości, był marzeniem, ciężarem i codziennością. Mateusz mieszkał tam przez prawie dziesięć lat swojego życia. Dla mnie to miasto zawsze było świętem. On znudzony i zmęczony, ja zachwycona. Wszystko w jednym, czyli klasycznie po nowojorsku.
Dziś rano Mateusz wylądował na JFK. Ja jestem w Polsce i trochę mi żal. Dlatego odkopałam zdjęcia z jednego z naszych wspólnych wyjazdów do NYC. Zrobiłam je analogowym aparatem, którego używałam wtedy pierwszy i ostatni raz, i chyba trochę szkoda. Pokazuję je Wam dokładnie takie, jakie są – żadnych filtrów i przeróbek. Tak trochę sentymentalnie.
Nowy Jork, lato 2009.
PS. Tak wiem, że tytuł posta jest pretensjonalny, ale nie mogłam się powstrzymać!
Tytuł wcale nie pretensjonalny, tytuł sentymentalny, tak jak chciałaś.
Lubię takie powroty, choćby umysłem właśnie, bywa że człowieka ponosi, emocje odżywają. Ale to przecież takie życiowe… :)
Saludos!
PolubieniePolubienie